Mam wyżła. Nie goldena, nie labradora czy owczarka, nie charta, nie sznaucera. Wyżła. Choć życie z nim jest piękne, pełne i radosne, nie jest pozbawione trudów. Odkąd się pojawił, uczę się brać go takim, jaki jest. Uczę się go rozumieć. Uczę się, czym jest akceptacja.
Pułapka oczekiwań
Nie pisałam o tym jeszcze, ale decyzja o kupnie wyżła nie była najbardziej przemyślaną decyzją w naszym życiu. Zakochaliśmy się w rudości od czubka nosa do koniuszka ogona i w pięknych, szczerych oczach. Urzekły nas uszy żyjące własnym życiem, które u szczeniaka są większe od głowy. Owszem, czytaliśmy o rasie, instynktach, charakterze. O wyżłach pracujących, polujących, aktywnych. Nastawialiśmy się na to, że nie będzie łatwo. Jednak nie oszukujmy się: tak naprawdę wiedzieliśmy niewiele i nie byliśmy idealnie przygotowani.
Gdy jeszcze przed przyjazdem Beryla zastanawiałam się nad tym, jak go poprowadzę, w głowie miałam wyidealizowany do granic możliwości obraz psa. Tak, będę mogła puścić go luzem nawet w środku miasta – takie wypracujemy sobie posłuszeństwo! Będzie trzymał się blisko na spacerach i wybierał mnie ponad wszystkie inne atrakcje świata. Będzie chodzącą grzecznością!
Oczekiwania a rzeczywistość
Wyżeł przyjechał do nas pewnego jesiennego dnia i powitał koncertem, gdy spróbowaliśmy go na chwilę zamknąć w kojcu. Pierwszego dnia błądziliśmy jak we mgle – wszelkie przeczytane wcześniej mądrości rozpłynęły się w obliczu rzeczywistych początków psiego dziecka w naszym domu. Już wtedy zweryfikowaliśmy pewne poglądy.
Mimo chaosu pierwszych tygodni do momentu, w którym Beryl skończył 10 miesięcy, nie odbiegał zanadto od moich wyobrażeń. A potem przekroczył magiczną granicę i wtedy się zaczęło. „Będzie trzymał się blisko mnie” – jasne, o ile wcześniej nie zobaczy w krzakach ptaków, a zobaczy na pewno. „Będę mogła go puścić luzem nawet w środku miasta” – pewnie, o ile chcesz zobaczyć, jak po chwili kończy pod kołami samochodu. „Będzie wybierał mnie” – oczywiście, o ile zamkniecie się w pustym pokoju bez żadnych, ale to żadnych rozproszeń.
Droga przez mękę
Nie będę kłamać: miałam mnóstwo momentów, w których wyłam z bezsilności. Myślałam, że jestem najgorszą właścicielką na świecie i że mój pies nigdy nie będzie szczęśliwy. Zachodziłam w głowę, co jeszcze mogę zrobić, by był spokojniejszy. Grzeczniejszy. By nie uciekał za ptakami. By dał się odwołać po złapaniu tropu. Niezliczoną ilość razy przeszło mi przez myśl: „wyżeł to nie był dobry pomysł, nie dam sobie rady”.
Na pierwsze szkolenie poszłam z Berylem, gdy miał prawie dwa lata – oczywiście za późno. Nie wiem, dlaczego tak się temu opierałam. Po części chyba liczyłam, że nasze problemy to chwilowy zryw i że w dużej mierze miną same. Jednak trudna była również dla mnie akceptacja wobec siebie samej, a raczej moich ograniczeń. No bo jak to, nie dam rady sama?!
Nie dałam. Pokornie pochyliłam głowę i poprosiłam o pomoc. Najpierw w zakresie posłuszeństwa, potem behawioru – po tym, jak zaatakował nas pies. I ten właśnie moment, gdy po nieprzyjemnym zajściu trafiliśmy do Talk with Dog, był momentem przełomowym.
Inne spojrzenie
To właśnie tam pierwszy raz ktoś zaszczepił we mnie chęć zrozumienia natury mojego psa. Nie tylko wypracowania idealnego przywołania albo perfekcyjnego siadu, ale wniknięcia w to, co dzieje się w rudej głowie. I wtedy zaczęłam się zastanawiać, czym tak naprawdę jest akceptacja w relacji z psem.
Nie myślcie, że za chwilę napiszę Wam, że teraz jestem już specem od akceptowania różnych rzeczy i brania ich takimi, jakimi są. Nie. Wciąż się tego uczę. A Beryl nieustannie zapewnia mi mnóstwo ćwiczeń w tym zakresie.
Akceptacja w praktyce
Co musiałam zaakceptować w swoim psie? Całe mnóstwo! Przede wszystkim to, że NIE JEST to pies z moich wyobrażeń i że nie mam prawa mieć do niego o to pretensji. Mogę natomiast spróbować znaleźć klucz do jego natury i rozszyfrować to, kiedy czuje się najlepiej i kiedy najchętniej współpracuje. A także postarać się zrozumieć, na czym najbardziej mu zależy i co najlepiej go nagradza. I wreszcie po prostu być obok niego – właśnie takiego, jakim dostałam go od życia.
Bardzo trudno przyszła mi też akceptacja tego, że mój wyżeł jest… wyżłem. Gwoli ścisłości: nie jestem absolutnie zwolennikiem tłumaczenia wszelkich problemów stwierdzeniem „on tak ma”. Nie jest natomiast tajemnicą, że rasy psów różnią się między sobą. Beryl nie jest owczarkiem ani borderem. Nie będzie szedł przy nodze i wpatrywał się we mnie, pytając niemo: „co jeszcze mogę dziś dla ciebie zrobić?”. Jeśli w lesie trafi na nęcący trop, niełatwo będzie mi go odwołać. Gdy spod nosa wystrzeli mu zając, powstrzymanie go od pogoni będzie cholernie trudne. Mój wyżeł brak zajęcia i atrakcji natychmiast zamieni w park rozrywki – nie będzie mu do tego potrzebna moja pomoc.
W siną dal
Przez długi czas czułam się okropnie z tym, że Beryl na spacerze odbiega daleko ode mnie. Mój wewnętrzny maniak sprawowania kontroli krzyczał wtedy: „zaraz coś się stanie!”. Do dziś nie cierpię tracić go z oczu.
On jednak potrzebuje buszowania po krzakach. Zdecydowaną większość każdego spaceru spędza z nosem przy ziemi. Świat to dla niego jedna wielka kałuża pełna zapachów. I chociaż wciąż na bieganie luzem wybieram miejsca ze znakomitą widocznością, gdzie mogę objąć wzrokiem jak najwięcej, a także takie, które leżą możliwie jak najdalej od ulic, rwących rzek i innych potencjalnych niebezpieczeństw, pozwalam mu odbiec. Czasem po prostu puszczam linkę, a czasem ją odpinam.
Jednocześnie wiem, kiedy lepiej nie puszczać Beryla. Zaakceptowałam też to, że dla jego bezpieczeństwa w pewnych okolicznościach muszę trzymać go na lince. Gdy nad Wisłą ptaki urządzają sobie szaleńcze gonitwy, nie odpinam go. Wiem, że wystarczy chwila, by znalazł się na środku rzeki. Gdy jestem w miejscu, gdzie zwykle biega dużo zwierzyny, nie biega bez smyczy – po co ryzykować? Nigdy też nie puszczam go luzem w lesie. Tam to my jesteśmy gośćmi.
Oczywiście ciągle wytrwale ćwiczymy przywołanie. Wiem jednak, że jeśli coś w tym względzie zaniedbam albo uznam „mamy to!” i odpuszczę, na 99% cofniemy się w pracy. Tak właśnie jest z wyżłem – muszę naprawdę zapracować na to, by chciał skupić na mnie uwagę. To moim wyzwaniem jest znalezienie takiej radochy i takie ukształtowanie naszej relacji, by chętniej do mnie wracał. I wiem, że wołanie go co trzy sekundy i wieczne kontrolowanie każdego jego ruchu niczemu nie sprzyja.
Bomba zegarowa
Nie raz i nie dwa pisałam już o emocjach Beryla, które mają to do siebie, że wystarczy iskra, żeby je rozpalić. Utrudnia to na przykład treningi tropienia. Na początku, podczas czekania w samochodzie na swoją kolej, Rudy fundował najbliższemu otoczeniu istne arie operowe. Nie zawsze pozoruję innym zespołom, ale jednak oswojenie z taką sytuacją jest nam bardzo potrzebne – i podczas regularnych treningów, i okazjonalnych warsztatów.
Przez długi czas czułam igły wbijające mi się w serce, gdy odchodziłam od auta, a Beryl łkał. Nawet jeśli uspokajał się po jakimś czasie. Aż w końcu kilka osób skomentowało: „okej, płacze, ale przecież obiektywnie nic złego mu się nie dzieje – trochę się tylko frustruje”. A potem Nicole Wenger, rewelacyjna trenerka, powiedziała mi podczas warsztatów: „rozumiem, że to dla ciebie trudne, ale zobaczysz, on się tego nauczy. Zrób, co możesz, by samochód był dla niego bezpiecznym miejscem, i odpuść. Jeśli potrzebuje, niech trochę pokrzyczy. Jemu też nie jest łatwo”.
Odpuściłam. Zaczęłam mówić do Beryla spokojnie przed zostawieniem go w aucie. Przed śladem i po śladzie daję mu chwilę na ochłonięcie. W samochodzie jeździ z nim ulubiony kocyk. Gdy widzę, że ma gorszy dzień, proszę trenerkę, bym mogła nie pozorować i z nim pobyć. Zasłaniam mu okna, by mniej widział. I wiecie co? Jest coraz lepiej. Powoli wypracowujemy rutynę. A przede wszystkim ufamy sobie nawzajem.
Akceptacja z dobrodziejstwem inwentarza
Jeśli dobrnęliście do końca tego przydługiego wpisu, to po pierwsze bardzo Wam dziękuję, a po drugie mam propozycję. Zastanówcie się, co w życiu i pracy z Waszym psem jest dla Was trudne. Pomyślcie, co was wkurza i co trudno Wam zaakceptować. A potem pomyślcie o swoich wadach – bo przecież każdy je ma. I tak jak my żyjemy z tym, co dla nas trudne w naszym psie, tak i nasz pies musi żyć z naszymi wadami. Akceptacja być może nie jest prosta, ale według mnie jest drogą ku lepszemu.
Nie wymagajmy niemożliwego. Nie gońmy celów za wszelką cenę. Spróbujmy zrozumieć, czego tak naprawdę potrzebuje nasz pies i jakie życie będzie dla niego najlepsze. Zastanówmy się, co możemy zrobić, by mu je zapewnić. Gwarantuję, że się odwdzięczy.