Dziś chciałabym zaproponować Wam wpis nieco mniej psi. Ostatnie dni skłaniają mnie do refleksji nad ludzką częścią naszej spółki, a konkretniej nad jej żeńską przedstawicielką – nade mną samą. Chcę się dziś zastanowić, czym jest ambicja i jak na nas wpływa. Pojawią się wątki związane z Rudym, ale będzie też dużo o moim spojrzeniu na rzeczywistość i niedawne wydarzenia. Po raz pierwszy publikuję wpis nieco bardziej o sobie niż o moim psie i mam nadzieję, że znajdziecie w nim coś interesującego, a może nawet stwierdzicie, że czujecie podobnie.
Gęboki wdech… i zapraszam!
Ambicja a radość
Gdyby ktoś zapytał mnie, czy jestem ambitnym człowiekiem, odpowiedziałabym, że tak. Być może chwilę bym się zastanawiała, ale myślę, że ostateczna odpowiedź byłaby twierdząca. Jest wiele rzeczy, do których podchodzę ambitnie: praca, aktywności sportowe, nauka nowych rzeczy, blog czy moje życie z wyżłem. Ostatnio jednak ambicja zaczęła nieco mi przeszkadzać. Zaczęło się od jednej jazdy konnej, która mi nie poszła.
Moja historia z końmi jest porwana. Jeździłam jako dziecko, potem miałam przerwę, potem znów jeździłam podczas studiów, potem spadłam i znowu miałam przerwę – sześcioletnią. W listopadzie zeszłego roku postanowiłam jednak wrócić do jazdy. Od tamtego momentu jeżdżę regularnie, najpierw raz, teraz dwa lub trzy razy w tygodniu. Jednak mimo regularności czasu nie oszukam – od listopada minęły tylko trzy miesiące.
Na początku jazda to była czysta przyjemność. Okazało się, że mimo przerwy bardzo dużo pamiętam. Wiecie, jak to jest na początku, gdy intensywnie uczycie się czegoś nowego: widać postępy. Spore postępy. Cieszyłam się swoim rozwojem bardzo mocno. Wychodziły mi przeróżne nowe rzeczy. A potem moja trenerka wprowadziła nowe ćwiczenie, którego za nic nie mogłam zrobić poprawnie. I wtedy właśnie ambicja stanęła mi na drodze. Wiecie, jak to jest chcieć czegoś za bardzo? Ja już teraz wiem aż za dobrze. Spięłam się, przestało mi wychodzić, opadłam z sił, nie byłam z siebie zadowolona. Zmieniłam się w zawziętą złośnicę i zupełnie zgubiłam radość.
Na szczęście załamanie trwało niecały tydzień i szybko udało mi się z powrotem wyluzować. Odpuściłam sobie wszystkie muszę i postanowiłam po prostu cieszyć się chwilą oraz dać sobie czas potrzebny na opanowanie nowych elementów. Niemniej jednak kilka dni złoszczenia się na to, że coś nie wychodzi, a chciałabym, żeby wyszło, skłoniło mnie do myślenia. Zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem odbieranie samej sobie radości przez zbyt ambicjonalne podejście nie zdarza mi się częściej i w innych sferach życia. Wnioski? Zdecydowanie mi się zdarza…
Ambicja w pracy
…na przykład w pracy. Jeszcze do niedawna zupełnie nie potrafiłam cenić własnego wolnego czasu. Rzadko go miałam i tak się przyzwyczaiłam do tego stanu rzeczy, że przestałam zauważać swoje zmęczenie. W pracy przejmowałam się nawet najmniejszymi niepowodzeniami. Bałam się powiedzieć głośno i wyraźnie, że nie zdążę zrobić czegoś na już. Choćby opóźnienia w wykonywaniu obowiązków wynikały z tego, że ktoś inny nie przesłał mi czegoś, co było mi potrzebne, i tak stresowałam się, że to przecież JA nie zdążę i JA dam plamę. Starałam się jak najwięcej rzeczy ogarnąć sama, bo przecież trzeba wiedzieć i umieć wszystko.
Zmiana podejścia nie była łatwa, a moja praca nad sobą na pewno nie jest jeszcze zakończona. Nauczyłam się jednak mówić nie, gdy faktycznie nie mam czasu ani możliwości czegoś zrobić, oraz prosić o pomoc, jeśli jest mi potrzebna. Przyznaję się też wprost, gdy czegoś nie wiem albo nie pamiętam. Wielka w tym zasługa mojego wspaniałego szefa, ale ja sama również bardzo się staram dbać o siebie i pamiętać, że nie jestem maszyną. W końcu jaki ze mnie pożytek, jeśli narasta we mnie frustracja, nie daję sobie czasu złapać oddechu, a na kolegów warczę, zamiast normalnie z nimi rozmawiać?
Ambicja w relacji z Berylem
Traf chciał, że w ciągu wspomnianego wyżej tygodnia małego kryzysu byłam z Rudym na niełatwym spacerze. W gronie znajomych podopiecznych naszej behawiorystki wędrowaliśmy nadwiślańską plażą. W stosunku do innych psów Beryl był rewelacyjny, ale totalnie zamieszały mu w głowie zapachy otoczenia. Biegał podekscytowany dookoła, a kiedy szliśmy na linkach, wyrywał mi ręce z barków. Mniej więcej w połowie spaceru, gdy wyżeł spuścił w zabawie pierwszą energię i zaczął oddalać się od grupy z nosem przy ziemi, zdenerwowałam się. Niechętnie wracał, a w jeśli nawet, to nawiązanie kontaktu z bazą stanowiło pewne wyzwanie.
W takich momentach bardzo łatwo załamać ręce nad tym, że znowu coś nie wychodzi. Łatwo też zacząć myśleć, że cała nasza ciężka praca pójdzie na marne, bo pieskowi coś odbija. Niezwykle łatwo też zapomnieć, że jeszcze półtora roku temu pies w ogóle nie wracał do nas na wołanie, nie miał zupełnie żadnego kontaktu z bazą, a spacery, na których odpinaliśmy mu linkę, nie istniały. W takich momentach odzywa się ambicja i trochę strachu przed powrotem dawnych koszmarów.
Tylko spokój nas uratuje
Ze spaceru nad Wisłą wróciłam nieco zmartwiona, a wtedy świat postanowił dać mi prztyczka w nos. I od Magdy, naszej behawiorystki, i od jednej ze spacerowych koleżanek dostałam wiadomości z zachwytami nad tym, jak bardzo duży postęp zrobił Beryl i jak fajną relację udało mi się z nim wypracować. Dziewczyny napisały, że powinnam być dumna, że świetnie obserwuje się nas z boku i że to dla Beryla skarb mieć takiego człowieka. Słowa były o tyle ważne, że obie widziały mnie i wyżła na początku naszej behawiorystycznej przygody i pamiętały, z czym się zmagaliśmy.
I wiecie co? Chrzaniona ambicja! Przysłoniła mi to, jak wielki postęp zrobił mój pies oraz jak bardzo zmieniłam się ja sama. Radość z pięknego, słonecznego dnia i bezpiecznie zakończonego spaceru przyćmiła uwierająca myśl, że na pewno zaraz znowu zaczną się problemy. Fakt, że Beryl pod koniec wzorowo odwołał się od grupy i dał się zapiąć na linkę, zginął gdzieś pod górą niepokojów i niepewności. Całe szczęście, że dostałam wiadomości od dziewczyn – przypomniały mi o tym, co liczy się najbardziej.
Ambicja? Byle zdrowa!
Kryzys na szczęście już minął, a ja znowu cieszę się jazdą konną, miłymi dniami w pracy, pięknymi spacerami w gronie psich znajomych, wieczorami z kubkiem ciepłej herbaty w dłoniach i różnymi innymi prezentami od codzienności. I tak sobie myślę, że ambicje oczywiście warto mieć. Gdyby nie one, pewnie trudniej byłoby nam podejmować odważne decyzje, próbować nowych rzeczy, uczyć się czy wprowadzać zmiany. Nie zapominajmy jednak, że ani ludzie, ani zwierzęta nie są maszynami. Miewamy złe dni, podobnie jak nasi koledzy z pracy, przyjaciele, sąsiedzi czy krewni. Zwierzęta, z którymi obcujemy, też mają prawo czuć się gorzej albo być zmęczone. Nie wszystko zawsze wychodzi idealnie, choć pewnie trudno nam się z tym pogodzić.
Dlatego miejmy ambicje, ale dużo się też cieszmy i uśmiechajmy. Doceniajmy siebie oraz innych za małe i większe sukcesy. Dbajmy o siebie i naszych towarzyszy – zarówno tych dwunożnych, jak i tych na czterech łapach czy kopytach. Świat i tak wiecznie się spieszy i nie zawsze jest nam przyjazny. Spróbujmy nie poddawać się frustracji. Niech nasze ambicje idą w parze z radością życia, a nawet – a niech tam! – podziwem dla tych wszystkich rzeczy, które już umiemy i osiągnęliśmy. Nie zawsze łatwo być z siebie dumnym. Ja spróbuję!
Jestem bardzo ciekawa Waszego zdania. Jeśli cokolwiek w tekście brzmi dla Was znajomo albo skłania Was do jakichś przemyśleń, piszcie! Naprawdę bardzo chętnie dowiem się, jak Wy postrzegacie ambicję oraz jej wpływ na życie i relacje.
Wraz z zagrzebanym w kołdrę Berylem pozdrawiamy Was ciepło. Łapa!
Monika | Beryl i Spółka